Lucek
Dołączył: 18 Gru 2007
Posty: 142
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Polska
|
Wysłany: Pią 22:13, 14 Mar 2008 Temat postu: Dzieło nr 9182736450 |
|
|
A to taki krótszy dłuższy tekst; dłuższy niż średni i krótszy ale krótszy, niż dłuższy. Czyli 1430 słów. A tytuł jego roboczym jest.
Literatura ancilla vita est.
W narkotycznym transie ostatnich tygodni zdarzało mi się widzieć rzeczy, którym zwykliśmy odmawiać realności. Rzeczy groteskowe i mroczne. Dzwoniące w mieszkaniu telefony, mimo że prąd odłączyli dawno temu, muzyka skrzypiec dochodząca z łazienki, wszechobecny zapach krwi, który brał się nie wiadomo skąd. Zresztą to tylko niektóre. Były i bardziej szalone rzeczy. Na przykład moje myśli. Dawniej byłem pisarzem. Udawało mi się nawet zarabiać tym na życie, wydałem mnóstwo bzdurnych opowieści o leciwej fabule i zerowych wartościach kulturowych. Teraz nawet tego nie byłem już w stanie kontynuować. Choć wciąż pisałem, magia rozprysła się jak szklana kula mojej byłej żony. Moją religią była heroina. Banał. A jednak, nie potrafiłem się z niego wyrwać; grzązłem w nim coraz bardziej.
Wszedłem do pokoju. Dawno pozbyłem się mebli, więc pomieszczenie sprawiało wrażenie opuszczonego. Podrapane, zapisane flamastrem ściany dodawały uroku nory chorego psychicznie człowieka. Na podłodze leżały rozrzucone butelki, kilka przydeptanych petów. Jedynym źródłem światła był płomień świecy tańczący na wietrze, który wpadał do środka przez wybite szyby. Na zewnątrz znajdowały się jakieś postacie. Mroczne maski bez twarzy. Zbłąkani wędrowcy o skrzydłach nietoperza i niecnych zamiarach. Wyzbyci moralnych zahamowań, skrupułów, choć nigdy nie odważyli się wejść do środka. Nigdy nie dziwiło mnie, że stoją za oknem, choć mieszkam na dziewiątym piętrze.
Maszyna do pisania wciąż stała na swoim miejscu. Nieco tylko zakurzona, lecz oprócz tego wyglądała jakby jej mechanizm tylko czekał na ponowne puszczenie go w ruch. Kucnąłem przy niej czując, że prędzej czy później będę musiał zacząć pisać. Nie mogłem powstrzymać się przed urokiem słów. Jak zakompleksiony grafoman, ważyłem każde z nich. Eliminowałem zbędne zaimki zapominając o samej opowieści. Nie potrafiłem już pisać.
Drzwi otworzyły się. Do środka weszła kobieta.
Znałem ją.
Wieczna istota z mojego najskrytszego koszmaru śmierdzącego wódą i petami.
Przytuliłem ją mocno. Czułem chłód jej martwego ciała. Odsunąłem się. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak kompletnie, zupełnie nieożywiona. Śmierć nie zostawiła w niej ani kawałka dawnej kobiety. Trochę mnie to wszystko zbiło z tropu, ale ona uśmiechnęła się do mnie i powiedziała coś. Wyszliśmy z mieszkania.
Na zewnątrz lało, ale nie przejmowaliśmy się tym zbytnio. Poza tym szliśmy do knajpy po drugiej strony ulicy. Nie zdążyliśmy nawet porządnie zmoknąć. Wszedłem do lokalu. Byłem już sam. Ona rozpłynęła się, a ja nie miałem pojęcia po co tu w ogóle jestem. Zamówiłem piwo i usiadłem przy jednym ze stolików. Wydawało mi się, że mogę usłyszeć tykanie zegara ściennego, mimo iż ludzie robili dużo gwaru; mimo dudniącej muzyki, słyszałem ten zegar. Był zbyt głośny. Rozległa się zupełnie inna muzyka. Spokojna, choć nie kojąca.
Życie jest iluzją.
Wiedz, nim stanie się zbyt późno,
Że życie jest iluzją.
Szukasz siebie na próżno.
Jej śpiew irytował. Darła się, jak zupełnie szalona, anachroniczna hipiska w wielkich, różowych okularach. W końcu padła na fortepian w teatralnym geście, obnażając lewą pierś. Rozległy się oklaski.
W całym tym zamieszaniu nie zauważyłem, że do mojego stolika przysiadł się jakiś facet. Dopiero teraz zagwizdał na palcach zwracając moją uwagę. Powiedział, że widział, że wie. Ale będzie milczał. Stwierdził, że tacy jak my muszą trzymać się razem, co uzasadnił jakimś idealistycznym, przewrotnym wywodem. O co chodzi – spytałem. W odpowiedzi wysnuł jakąś historyjkę kryminalną ze mną w roli głównej. To niedorzeczne. Jednak on tak nie uważał. Obaj mamy krew na rękach – prawił – więc nie musimy niczego ukrywać. Kazał mi opowiedzieć jak było.
Ja – wytrawny pisarz. Ja – wieczne dziecko. Ja – błazen, postanowiłem wymyślić coś naprędce, żeby zaspokoić jego ciekawość. Opowiedziałem mu o kobiecie, której ciało znaleziono tydzień temu w rzece, zawinięte w prześcieradło, rozpoczynające serię zabójstw. Wszystkiego dokonywano według skomplikowanego schematu ciągów geometrycznych i arytmetycznych, które ustalały wiek, wzrost, adresy ofiar. Narzędziem był zardzewiały skalpel skradziony z muzeum pierwszej wojny światowej. Takimi narzędziami operowano seryjnych morderców z frontu.
Byłem bardzo systematyczny w tym co robiłem, to zaś imponowało prowadzącym śledztwo nowicjuszom. Uważali, że będę pierwszym krokiem na drodze ich kariery. W rzeczywistości przyprawiłem ich jedynie o frustrację. W końcu sprawa pozostała nierozwiązana a ja, gdy już zaspokoiłem moją rządzę mordu, udałem się na emeryturę. Zasłużoną, choć w tak młodym wieku. Większość seryjnych morderców dokonuje w rok, lub całymi latami, takich czynów, których realizacja zajęła mi tylko kilka dni. Niecały tydzień.
Tamtemu bardzo podobała się historia, więc opowiedział mi coś ze swojego repertuaru. Później w gazetach znalazłem potwierdzenie jego słów, jednak nie wywarło to na mnie jeszcze wrażenia. Właściwie, wiedziałem, że mówi prawdę. Spisanie jego historii zapewniło mi środki do życia na kolejne kilka miesięcy. Wyczerpałem je w tydzień, dzięki heroinowemu głodowi. W końcu rozwinąłem i spisałem własną historię, a później napisałem wiele podobnych, którymi wsławiłem się jako pisarz – kryminalista. Współpracowałem również z policją w kilku sprawach.
Teraz jednak siedziałem w barze, nieświadomy późniejszych wydarzeń. Tamten z podnieceniem zakończył swoją opowieść. Gdy zapytał mnie o zdanie, powiedziałem, że to najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem. Na te słowa wyciągnął rewolwer, z którego zostałem postrzelony. Sześć kul tkwiło w moim ciele, jednak udało mi się przeżyć. Lekarze nie byli potrzebni. Koroner spisał akt zgonu a ja opisałem to w kolejnej książce.
Okłamałem was. Jesteście tego świadomi, prawda?
Gdy wychodziłem z knajpy, ona już na mnie czekała. Blade, zapadnięte policzki, i ciemne kręgi pod oczami podkreślały jej mroczne pochodzenie. Ująłem jej dłoń i złożyłem kilka pocałunków. Rozbawiło ją to. Chodźmy – powiedziała. I poszliśmy.
Wędrowaliśmy dość długo. Najpierw dotarliśmy na drugi koniec miasta, później stanęliśmy na brzegu oceanu. Przepłynęliśmy go na pokładzie jakiegoś magicznego galeonu, gdzie dzieliliśmy los pasażerów na gapę. Żywiliśmy się zwykle byle czym. Polowaliśmy na szczury, kradliśmy jedzenie z ładowni. Suchary. Nienawidziłem ich, ale spożywanie najgorszego posiłku w jej towarzystwie stawało się prawdziwą rozkoszą. Była demonem a ja jej wiernym sługą i było nam tak dobrze.
Opowiedziała mi w tym czasie wiele historii. Większość dotyczyła druidycznych obrządków odbywających się w wiekach średnich. Niektóre dotyczyły minionych uczuć, które osnuwała najpiękniejszymi fabułami, sceneriami godnymi uwiecznienia na płótnie. Pewnego dnia opowiedziała mi o mnie, ale kiedy skończyła, nie potrafiłem przypomnieć sobie, co mówiła. Roztaczała wokół siebie magię, której z chęcią ulegałem.
W końcu dotarliśmy na brzeg. Była to jedna z tych nieodkrytych wysp, gdzieś na Karaibach. Tortugue. Miejsce dla szumowin i marginesu społecznego. Dla ludzi wyzutych z wszelkiej estetyki, bez pracy i przyszłości. Czarne bandery powiewały nad nami, gdy prowadzono nas do gubernatora wyspy. Szeptem zapytałem, dlaczego tu jesteśmy, ale ona znów opuściła mnie. Ledwo to zrozumiałem, wprowadzono mnie do ogromnej izby. Człowiek w białej, pudrowanej peruce powitał mnie ciosem w brzuch. Padłem na ziemię, wijąc się z bólu. Tamten wyjął sztylet.
Umieszczono mnie w jednym z lochów. Ściany mojej celi pokryte były słowami. Wypisane czarnym flamastrem brednie, które musieli zostawić po sobie moi poprzednicy. Zacząłem czytać. Stało się to moim drugim życiem. Właściwie – pierwszym, jeśli świat fizyczny ograniczał się do zimnej koi i miski śmierdzącego szczynami jadła. Ludzie spisywali swoje najśmielsze pomysły. Liberalne teorie, za które nie miał ich kto potępić. Zrozumiałem, że tu w tym lochu, większość z nich dopiero zrozumiała czym jest wolność. Dopiero, gdy zostali uwięzieni, mogli czuć się w pełni wolni. Żaden Jezuita nie zapuszczał się tutaj. Z pewnością nie było ich na Tortudze, a już na pewno nie w tych lochach.
Pewnego dnia uświadomiłem coś sobie. Potrzebowałem tego wszystkiego, by znów móc zacząć pisać. Zrozumiałem, że tam, na wolności byłem zbyt ograniczony przez ludzi, którzy mówili mi co mam robić. Tu nie było nikogo takiego. Poprosiłem o maszynę do pisania. Zapłaciłem za to chłostą, jednak następnego dnia ponowiłem prośbę. Znów zostałem wychłostany. Dopiero po miesiącu spełniono moje życzenie. Mogłem więc, mimo bólu, mimo zdartej skóry na plecach, mimo wystających ze mnie kości, znów zacząć pisać.
Najpierw przyszła pora na spisanie opowieści mojej tajemniczej przyjaciółki. Zajęło mi to dobre kilka lat. Dzień po dniu spisywałem słowo po słowie. W końcu pozwoliłem sobie odpocząć. Dziesięć lat później, gdy moja cela wyglądała bardziej na bibliotekę, niż na wnętrze lochu, gubernator wyspy odwiedził mnie w miejscu mojej katorgi. Oznajmił, że ma córkę na wydanie i potrzebuje dla niej męża, który miałby głowę na karku. Otaczali go sami idioci. Żalił mi się z tego. Dopiero, kiedy usłyszał o człowieku, którego zamknął w celi dziesięć lat temu, a który okazał się wielkim literatem, odrodziła się jego nadzieja. Chciał, bym wziął jego córkę. Odmówiłem.
Przecież moja pani była gdzieś tam, daleko. Teraz już nie jako martwa istota, ale tryskająca życiem, kwitnąca piękność. Zupełnie, jakby każde słowo, które przelewałem na papier stawało się jej pożywieniem. Umarłem za nią. Gubernator wpadł w gniew i własnoręcznie przebił mój bok zatrutą włócznią. Zgon nastąpił natychmiast.
Dopiero po długim czasie znaleziono ciało w moim mieszkaniu. Stwierdzono, że powodem śmierci było skrajne wycieńczenie fizyczne. Wszystkie maszynopisy zarekwirowano by mogły gnić w policyjnym magazynie, zupełnie jak kiedyś ja w jednym z lochów Tortugi. Nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Post został pochwalony 0 razy
|
|