Autor Wiadomość
Accattone
PostWysłany: Pon 16:27, 28 Gru 2009    Temat postu:

@VV
Ta... To napisz tak jak to widzisz, jakeś taki mądry. Razz
Pewnie byłoby ciekawe.
VV
PostWysłany: Nie 12:31, 20 Gru 2009    Temat postu:

Że niby do mnie podobny? No nie wiem, mi się nie podobało jakoś szczególnie.
Pomysł rzeczywiście dobry, świetny na start. Tyle że tu właśnie na starcie się zatrzymuje i właściwie do tej bardzo chaotycznej (rozumiem że to celowy chaos, wiem po co) sceny bitwy nic się nie rozwija, a po niej się trochę urywa.

Cytat:
Potraktowanie tematu zdobywania wiedzy filozoficznej do zdobywania doświadczenia w erpegowej fantastyce to bardzo ciekawy pomysł, chociaż niestety na krótki dystans. Właściwie lepsze to by było jako parę pojedynczych wątków w opowiadaniu

A ja bym to widział inaczej. Jakby to jeszcze gruntowniej przemyśleć i faktycznie uczynić osią opowiadania. Tyle że nie na zasadzie - jest sobie zwykłe fantasy z, od czasu do czasu, wstawką naprowadzającą, a opowieść o myślowych przemianach bohatera gdzie wątek przygodowy i filozoficzny cały czas się przenikają i uzupełniają.
Domyślam się, że to cholernie trudne, więc nawet nie oczekiwałem. Tak tylko próbuję naprowadzać.
Accattone
PostWysłany: Nie 12:01, 20 Gru 2009    Temat postu:

Uznałem że najlepszą formą przedstawienia się na takim forum, jest zaprezentowanie kawałka twórczości.
Ciekawe, że da się zauważyć pewne inspiracje stylistyczne tekstami pana Tomasza,
Ciekawe, bo ja też jestem Tomasz (no i siłą rzeczy mamy kolejny element przedstawiania się). Może wszyscy o tym imieniu mają podobne skłonności (nazwałbym to "tomizmem", ale już chyba jest coś takiego).
Pozdrawiam.
Lucek
PostWysłany: Sob 22:30, 19 Gru 2009    Temat postu:

Zacznę od najlepszych fragmentów:


Cytat:
A towarzyszył mi w tej wyprawie, o czym być może wcześniej winienem nadmienić, mroczny elf imieniem Gharghkhligfd, dwuklasowiec: egzystencjalista typu ateistycznego na siódmym poziomie i marksista na trzecim.



Cytat:
- A może „Pochwałę herezji” Lewandowskiego?
Podziękowałem i podążyłem za elfem, skrzypiącymi, spróchniałymi schodami do nieba snu.



Cytat:
- To pułapka! - zawołał Gharghkhligfd, a mi pozostało przyznać mu rację. - Zrobiłeś save'a na osobnym slocie nim wjechaliśmy w wąwóz? - zapytał rozgoryczonym tonem.


W sumie była to dobra rozrywka do piwka na wieczór. Potraktowanie tematu zdobywania wiedzy filozoficznej do zdobywania doświadczenia w erpegowej fantastyce to bardzo ciekawy pomysł, chociaż niestety na krótki dystans. Właściwie lepsze to by było jako parę pojedynczych wątków w opowiadaniu, niż jako oś całego tekstu, bo przyznam, że im dalej w las tym bardziej nużyło, porównania stawały się zbyt przewidywalne, a zatem i humor mniej śmieszył. Ale tak to jest, kiedy wałkuje się jeden pomysł na dowcip.

Mimo wszystko tekst zrobił na mnie pewne wrażenie, bo fantasy filozoficzne to dla mnie absolutna nowość i osobiście wydaje mi się coś takiego wystarczająco bliskie, żeby chwyciło. Ciekawe, że da się zauważyć pewne inspiracje stylistyczne tekstami pana Tomasza, ale masz zdecydowanie tu da się odczuć nieco lżejsze pióro niż u wspomnianego. Krótsze, zgrabniejsze zdania i płynność narracji, przede wszystkim, bez rezygnacji z ciekawych konstrukcji stylistycznych. Podsumowując: czytało się lekko, było zabawnie ale to trochę taki kombajn w galarecie... a każdy kombajn w galarecie jest śmieszny tylko do połowy.

Dobra, koniec, bo żeby się kolega od poklepywania po pleckach nie zakrztusił Razz Tym bardziej, że jak się zakrztusi, to się pewnie nigdy nie przedstawi w temacie "dzień dobry" czy jak mu tam.
Accattone
PostWysłany: Czw 23:37, 17 Gru 2009    Temat postu: Fantasy

Fantasy

motto:
„Like a dog without a bone
an actor out on loan.
Riders on the storm.”

(Wiadomo kto i gdzie)

Spokojne, wypłaszczone wyżyny pozostawiliśmy już daleko w tyle i przemierzaliśmy w milczeniu kostropate przedmurze gór - podniebnej korony tej mglistej i nierealnej krainy, której nazwy nie jestem w stanie powtórzyć, która być może nie miała jeszcze wtedy nazwy. Miała ta sytuacja 2 zasadniczo różne oblicza, a obydwa jednako prawdziwe. Im bardziej teren stawał się wyboisty i stromy, tym ciężej stępały po zlodzonym śniegu wymęczone konie – z czarnej szyi mej klaczy co kilka jej kroków ścierałem szmatą białe kłęby pieniącego się potu i innych, nieprzyjemnych wydzielin – a i chłód zaczął doskwierać i ciemność wokół mnie zapadła. Ale było też coś krzepiącego w tej wędrówce – to jest to drugie oblicze sytuacji - im wyżej wkraczaliśmy, tym bliżej był jej cel, co prawda jeszcze skryty za odległym dwuszeregiem granitowych skał, jeszcze niedostępny wzrokowi, ale coraz wyraziściej wyczuwalny dla wyobraźni. Dla tej potęgi potrafiącej złapać w sztywny karb i ponownie sprężyć całe, odmawiające wcześniej posłuszeństwa ciało... Wesprzyj ją, Panie – błagałem w odmętach myśli. - Niech będzie mi wiodącym przebłyskiem Twej nocnej latarni! Jeśli uraziłem Cię zuchwałością czy pychą, przyjmuję każdy z tych trudów, każde potknięcie mej klaczy i ból każdego z mięśni, za słuszną karę, ale jej jednej, nadziei, nie odbieraj mi, błagam!
- Karczma! - z błogosławieństwa rozmowy z Tobą, Panie, wyrwał mnie krzyk towarzysza, nie powiem, tak krzepiący i miły mi wtedy swą treścią, że ośmieliłem się zaniechać pobożnej zadumy nad losem i oddać grzeszną duszę niekontrolowanej i niespętanej niczym radości.
Obaj się jej oddaliśmy. A towarzyszył mi w tej wyprawie, o czym być może wcześniej winienem nadmienić, mroczny elf imieniem Gharghkhligfd, dwuklasowiec: egzystencjalista typu ateistycznego na siódmym poziomie i marksista na trzecim. Typ bardzo mi niemiły myślą i mową, jak i z wyglądu. Duże, czarne ślepia z jakąś nienawistną głębią, osadzone na bladoniebieskiej, ponurej twarzy, patrzyły na wszystko nieufnie i wrogo. Gdyby człowiek z krwi i kości, skromny swym byciem, miał takie oblicze, mógłby zostać wzięty za ponurego eremitę, ascetę, jednak u ciemnego elfa, przy jego mroku i szpiczastym kształcie małżowin, jawiło mi się jako jedno, urągające bluźnierstwo ewolucji. Nie zamierzam jednak w niczym ujmować niewątpliwym talentom Gharghkhligfda, jak i przyznaję, że bardzo pomógł mi w owej wyprawie. Bez niego pewnie zakończyłbym ją jeszcze w gęstym śniegu na wyżynach, jako pokruszony kościotrup, pozbawiony większości tkanki mięsnej na rzecz wędrownych, wygłodniałych wilków.
Ale nie ma co tak gdybać... Ty mnie wiodłeś, Panie, jestem przekonany że to dla Ciebie i z twego życzenia pozostawałem wtedy i nadal pozostaje także ciałem wśród żywych twych tworów, i że w jakiś dziwny, niezrozumiały sposób raduje Cię istnienie mej plugawej osoby.

Gdy po pierwszej fali euforii, ruszyliśmy z mym kompanem ku zaobserwowanej w dali karczmie, przez chwilę bałem się, że tak cudownie zesłany nam prezent losu okaże się opustoszały, bowiem żadnego oświetlenia nie było widać z mojej perspektywy. Jednak gdy zbliżyliśmy się na tyle blisko by rozpoznawać szczegóły budowli, okazało się, że jej front znajdował się od przeciwległej nam wcześniej strony i nie tylko blask palonych lamp go rozwidniał, ale i gwar rozmów i pokrzykiwań dochodzący przez szpary okiennic, nadawał niebywałej żywotności temu miejscu.
Na żadnej z map naszych nie oznaczono owego zajazdu, jak i drogi, biegnącej w pobliżu. Zląkłem się, czy nie jest to oby jakaś z legendarnych mar, zsyłanych przez kusiciela diabła na biednych podróżników, których perfidną wizją odpoczynku w cieple, zbawia w śmiertelną pułapkę sił ciemnych, piekielnych. Członki moje były jednak tak wyczerpane, że nawet wiedząc, iż wchodzę w przybytek nikczemnych strzyg i upiorów, nawet za cenę duszy padłbym tam zaraz na posłanie i zasnął na wieki. Wybacz mi Panie, który świat ten wprawiasz w rozumny obieg, lekkomyślność do jakiej teraz się przyznaję!

Gdy tylko podjechaliśmy pod drzwi zjawił się nagle, nie wiadomo skąd, niczym bies - kolejny dla mnie sygnał do ponurych domysłów – mały, zgarbiony człowieczek. Do diaska, myślałem najpierw że to dzieciak, bo oczy miałem już zapuchnięte i powieki same na nie zapadały zniekształcając każde widzenie. Był to jednak stary już karzeł, który przejął od nas nasze konie i zawiódł je do stajni na zasłużony spoczynek, nam zaś polecił, w tym samym celu, wejść natychmiast do środka.
- A ogrzejta się – mówił śmiejąc się głupio – a napijta gorzałki, a dziewkę jaką weźta na kuśkę!Wystarczy potrącić jedną strunę w duszy kobiecej, mówił mi kiedyś Wilhelm von Humboldt, aby zadźwięczały wszystkie inne. Pamiętajta o tym jakby co!

Karczma od wewnątrz wyglądała przyjemnie, ale jakżeby miała inaczej wyglądać, kiedy się wchodziło z mroźnej nocy w pomieszczenie, gdzie bucha żarem gliniany piec, a pomocnik gospodarza na naszych oczach dorzuca doń kolejne belki sosnowego drzewa? Musiał go spalać dużo, wrzucać jedną sztukę po drugiej by ogrzać całość ze wszystkimi salami. Bo nie był to byle przydrożny zajazdek, a konstrukcja szeroka i rozległa, nieskromna jeśli chodzi o wolną przestrzeń, która mogłaby i oddział wojska w pełnym rynsztunku przyjąć i ugościć.
W jednym kącie ktoś rżnął starą, ludową melodię na dudach i ślepy, zjarany zielskiem bagiennym dziad wtórował mu lirą. Elf mój, wiadomo, krzywił się i swe wyrafinowane usiska chodziły mu z podrażnienia w tę i we wtę, ale jak na mój prosty, człowieczy słuch, było to granie całkiem przyjemne i krzepiące po długim wysiłku. Zagłuszała je zresztą, siedząca wprawdzie w drugim rogu sali, ale nad wyraz głośna grupa opojów i zawadiaków, spierających się między sobą o transsubstancjację.
Już miałem ochotę włączyć się w dysputę, oświecić ją mym prawym, zbożnym stanowiskiem wyrwać głupców z błądzenia, ale Gharghkhligfd, wcale nie bez słuszności, złapał mnie za habit, odciągnął lekko na bok.
- To nie nasz interes w tej chwili – szepnął, a ja, zaniechawszy wcześniejszych zamiarów, poszedłem za nim ku karczmarzowi. Był to starszy już, rudobrody krasnolud, na głowie wygolony na łyso, jedynie, siwo-czerwonawa, rzadka kiteczka dyndała mu z tyłu jak mysi ogonek.
- Cóż to sprowadza ichmościów w te zdziczałe i zmarznięte strony? - zapytał, zgarniając do sakiewki opłatę za nocleg. Sięgał już po flaszkę, ale powstrzymałem go ręką, bo znając zwyczaje krasnoludów, był w niej czysty spirytus, którego nie lubię. Którego dla Ciebie, Panie, wyrzekłem się już dawno.
- Do Królewca jedziemy, na wykład z etyki – odparł elf, kłamiąc jawnie, ale umówiliśmy się wcześniej, że bez potrzeby nie zdradzimy się z celem misji – posyła nas sam pan na Heidelbergu.
- Do Królewca... Ho, ho! - zatrząsł się, zakasłał twardo karczmarz – to kawał drogi przed wami. - Nie potrzebujecie specjalnego ekwipunku na taką podróż? – zapytał ściszając głos. Popatrzyliśmy z Gharghkhligfdem po sobie i nie zwerbalizowawszy odpowiedzi, przytaknęliśmy tylko, jednoznacznie. Powiódł nas na zaplecze, gdzie rzeczywiście roiło się od ksiąg na pułkach i w skrzyniach – były tam i dzieła miłe Tobie, Panie, jak i takie których sam wygląd napawał mnie wstrętem. Większość dość mocno zakurzona, wystarczyło trącić okładkę, a wnet tworzył się wokół niej w powietrzu wir drobnych pyłów i zatrzymywał się dopiero na podstropowej sieci pajęczyn.
Część ksiąg krasnolud wyłożył przed nami na stół, dając do zrozumienia, albo że tylko te są na sprzedaż, albo że szczególnie zależy me na spieniężeniu ich. A w tej puli znalazły się między innymi: „Wyznania” Augustyna w miękkiej oprawie, bardzo ładne wydanie „Medytacyj” Kartezjusza i pożółkły nieco rękopis „Sein und Zeit”, który szczególnie zainteresował mego, nie do końca pożądanego, towarzysza.
- Ceny są do uzgodnienia – deklarował karczmarz i handlarz w jednej osobie – ale taniej nie kupicie tych rzeczy w promieniu tysiąca wiorst, a może i w ogóle nie kupicie – z ostatnią częścią tezy mógłbym polemizować, bo podobny zbiór przeglądałem dzień wcześniej na miejskim ryneczku, zbyt jednak byłem zmęczony. - Jeśli wolno mi doradzić – kontynuował reklamowanie towaru rudobrody – kupiłbym na waszym miejscu ten oto ulepszony „Wstęp do metafizyki” Henryka Bergsona, który dodaje +3 do intuicji.
Gharghkhligfdem tylko machnął ręką. – Może rano - rzucił i poszedł spać.
- Schodami na górę, po lewo – poprowadził karczmarz. - A może „Pochwałę herezji” Lewandowskiego?
Podziękowałem i podążyłem za elfem, skrzypiącymi, spróchniałymi schodami do nieba snu.
Nie łatwo jednak było tak od razu, po rozebraniu, zamknąć powieki i rozpuścić swą świadomość w wywarze nielogicznych widziadeł. Pomieszczenie sypialne ktoś poobwieszał wiązkami ususzonych ziół, których świdrująca nozdrza woń, jak przypuszczam, miała za zadanie maskować inne, jeszcze bardziej drażniące zapachy - mięszaninę aur stęchlizny, szczurów i nas, wędrowców.
Gharghkhligfd leżał na plecach, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, ciężko oddychał, wręcz rzęził ostatkiem sił. Oczy miał zmrużone, usta zamknięte i wykrzywione w lekkim, ironicznym uśmieszku, też długo nie zasypiał. Oprócz nas jeszcze trzech włóczęgów, którym zbytnio nie przyglądałem się w ciemności, wystarczało mi już ich głośne, irytujące chrapanie
Sam najpierw usiadłem na posłaniu, palcami wymacałem na mym ciele odciski i otarcia, tak te stare, suche, żółto-czarne, jak i świeżutkie, pęczniejące białymi bulwami, niczym krzew tak zwanej śnieguliczki. - Oto jest niezaprzeczalne świadectwo – powiedziałem sobie w duchu – że wszystko co posiadam nie jest czczą jałmużną, a dorobkiem wypracowywanym w trudzie i z wysiłkiem. Tylko czy dorobek ów jest wartością swą adekwatny do tego co mu oddaję i poświęcam?
Niezależnie od tego dylematu, moja wiara w Twą potęgę, pozostawała cały czas niezłomna i pełna ufności, choć cały świat mi współczesny zdawał się tylko czyhać na jej zdławienie. Ciężkie są Twe próby, Panie, ale tym bardziej chcę udowodnić, że nie zbyt ciężkie dla mnie.
Mimo tej pewności, modliłem się jednak szeptem, jakby nieco wstydliwie. Nie chciałem budzić śpiących nieznajomych, ale przede wszystkim (bo tamci mnie obchodzili tylko na tyle, na ile ktoś kogo się spotyka jeden jedyny raz w całej wieczności obchodzić może) ściszałem się przed elfem, przed jego bezlitosną dialektyką i egzystencją poprzedzającą esencję. Niby w trakcie modlitwy nie powinno to istnieć w mym wszechświecie, ale jednak zbyt już byłem zmęczony by się tym diabelskim podszeptom opierać, tak jak dzielnie stawiałem im się w ciągu dnia.
- I co? – zapytał tamten, nie otwierając na moment oczu i nie poruszając się. – Wymodliłeś nam już skarb, czy jednak trzeba będzie budzić się o świcie i po niego dalej jechać?
- Nie kpij, biesi pomiocie! - rozgniewałem się. - Pan nie jest nam nic winien, jeśli więc coś nam daje, to jako kwiat jego nieograniczonej łaski, nie zaś jako zapłatę czy należność!
- Wiem że nic nie jest nam winien – odparł, z tym samym, do furii doprowadzającym mnie spokojem i stonowaniem – ale dlaczego sądzić, że my jesteśmy coś winni? Twoje frazesy są przestarzałe. Czy nie widzisz, że świat nasz się zmienił? Że z każdej strony woła do Ciebie i bombarduje cię wieścią, że nie ma już na szczęście panów, ale i niestety sług nie ma? A ty chcesz być kamieniem, który tkwi jak tkwił kiedyś, który nie idzie, nie wybiera siebie, nie przybiera masek.
- Chcę spać! - odparłem i uwaliłem się w łoże – dobranoc, kamracie.
- Nie chcę byś przestał wierzyć w swego pana, chcę byś zrozumiał, że on przestał wierzyć w ciebie... Dobranoc.

Kamieniem być, obrócić się w głaz!
Nadeszła chwila o której marzyłem od południa, a może i marzyłem odkąd w towarzystwie tego dziwnego elfa wsiadłem na koń i wyruszyłem w mą daleką podróż, światu na przekór. Ile to nocy już, ile świtów, ile znudzenia? Gdy się siedzi od rana do późnego wieczora w siodle, kołysząc monotonnie wraz z melodia stępa (bo nie ma już siły ni ochoty by pogonić kobyłę i siebie), takie leżenie w ciepłym posłaniu, w nie najgorszych bądź co bądź warunkach, wydaje się spełnieniem sensu życia, dużo bardziej pożądanym niż nawet siedemdziesiąt dwie dziewice w raju czy wiekuista erekcja.
Gdy jednak ten oczekiwany moment przychodzi, nie jest już tym samym momentem jakim był w świecie myśli. A to swędzi stopa, a to insekt siada na twarzy, to znów w krzyżu odzywa się pełnią, za dnia jakoś skryty, ból rwący nerwy – wszystko to przeczy idei doskonałego szczęścia na ziemi. Dużo więc wolnych i wcale nie przyjemnych ziarenek piasku w klepsydrach musiało się przesypać, nim otrzymałem błogosławieństwo Morfeusza. Momentu tego oczywiście nie pamiętam dokładnie, pamiętam za to sen, jaki widziałem tamtej nocy.
Szedłem wąską uliczką Heidelbergu, blask słońca złocił się i rozlewał po miejskich, trójkątnych strzechach. Nagle przystanąłem, jakąś myślą niepokojąca ogarnięty i nim opanowałem to dziwne, niczym niespowodowane zwątpienie, począłem unosić się w powietrzu, lewitować. Rozejrzałem się, w pozycji wyprostowanej, z głową lekko wychyloną w przód, znalazłem się na wysokości dachów dzielnicy, a bruk którym dopiero co stąpałem, oddalił się ode mnie, tak jak i ja od niego. Uradowany, spostrzegłem, że mogę wolą umysłu kontrolować wysokość, to opadać, to znów wzbijać się w górę, a operując przy tym ruchami rąk, przemieszczać się nad miastem jak ptak. I robiłem tak, kilka beztroskich kółek, chciałem pokazać me cudowne odkrycie ludziom. Lecz cóż to? Ci... kobiety, mężczyźni, młodzi i starzy, duchowni i świeccy, choć doskonale widzieli mój lot wspaniały, wzbraniali się przed jakimkolwiek okazem podziwu, czy nawet zainteresowania. Przeciwnie, każdy spojrzał tylko, a zaraz potem wracał do swych zwykłych, mdłych czynności... do prac i zabaw, i flirtów i spania. To samo i miejskie elfy, i gnomy, i półorki. A ja, głupi, miast cieszyć się tryumfem mej woli, pozwoliłem by gniew mnie ogarnął. I wściekłość.
- Dlaczego się gniewasz, głupcze? - pytałeś Ty, Panie. Nie widziałem cię, ale słyszałem Twój głos, który dobywał się jakby z mych wnętrzności.
- Panie – odparłem – wzbiłem się sam tak wysoko, spełniłem czynem odwieczną zazdrość człowieka wobec ptaków, a nikt nie okazał mi wdzięczności i podziwu.
- Pędraku głupi! – usłyszałem w odpowiedzi, i zawstydziłem się mocno. Począłem czym prędzej schodzić w pokorze na ziemię, jakby chcąc jak najszybciej zatrzeć ślad mego występku. - Czy kazałem ci szukać miejsca w Niebie? Czyż prawem moim nie było, by człowiek szukał ludzkich wartości na ziemi? Czy nie tam wreszcie kończy się wszelkie ludzkie uznanie i szacunek i bogactwo? Za karę nigdy nie postawisz już stopy tam, wśród swoich.
Chciałem się bronić, ale nie śmiałem. Moje ciało zaczęło znów wznosić się w górę, ale już bez mej kontroli czy woli. Wysiłek cały wkładałem by ruch swój spowalniać, ale na to byłoby trzeba więcej wysiłku, niż trzeba zwykłemu człowiekowi do lewitacji. Im bardziej chciałem się zatrzymać, tym bardziej przyspieszało moje wznoszenie, aż po chwili sunąłem jak pocisk magiczny. I został pode mną nie tylko Heidelberg, ale i cały kontynent i Ziemia, i gwiazdy... Wyleciałem za wszechświat, wyleciałem w absolutną nicość...

„Obudziłem się” - wypadałoby tak napisać, ale wydźwięk tego byłby nieco fałszujący. Owszem, obudziłem się, dlatego mogłem tę opowieść spisywać, ale nie było to zaraz po tym kiedy urwało się widzenie, był jeszcze między jednym i drugim długi, spokojny, nieświadomy sen bez widzeń. Śniłem o tej pustce w którą wleciałem, ale byłem już spokojny. W pustce, choćbyś pędził z szybkością czasu, nie ma ruchu, stoisz w miejscu.

***

Obudził mnie dopiero poranek, wiązką światła spadającą na moją pierzynę. Dopiero to zdradziło niemałą dziurę w jednej z desek ścian, którą właśnie słońce przedzierało się do wewnątrz, jak i zdradziło ilość kurzu w powietrzu izby, tak drobnego, że dopiero w tym wąskim strumieniu dnia stawał się widoczny. Musiało być już grubo po świcie, musiałem spać długo. Ani mego towarzysza, ani tamtych obcych, nie było już na ich łóżkach. Pod moim stała, chyba dla mnie przyszykowana, miednica z letnią jeszcze wodą, która to woda być może była ciepła w momencie przyniesienia. Zmówiłem pacierz, nareszcie w absolutnej ciszy, w szczerym skupieniu. - Jestem już tak blisko, Panie. Nie pozwól bym teraz, mając skarb w zasięgu ręki, mógł zwątpić w Ciebie. Jeśli by tak miało być, wolałbym byś mnie dzisiaj nie zbudził ze swej nicości.
Obmyłem się powierzchownie, odziałem i obułem. Odpoczynek dobrze mi zrobił, choć ból stawów i ścięgien towarzyszący mi przy schodzeniu, dobitnie podkreślał, że nie był to jeszcze odpoczynek pełny. - O, schody, które wczoraj nazwałem schodami do nieba – pomyślałem - dokąd mnie wiedziecie kiedy schodzę w przeciwną stronę, w dół?
Karczma prawie opustoszała, dwóch tyko pijanych drzemało przy stołach, a cycata dziewka przystawiała się do mnie, póki nie odepchnąłem jej ze wzgardą.
Na tym zapleczu, gdzie były przechowywane karczemne księgi, siedzieli przy kielichach gospodarz, Gharghkhligfd i ów stajenny karzeł, co to nam był zacytował piękny aforyzm starszego Humboldta. Na stołach, miast zachwalanego towaru, stały rzeczy niewymagające chwalenia: stało wino, stał spirytus, a przy okazji też pokrajany kawał sera, oliwa, masło i wczorajsze pieczywo. Wchodząc zobaczyłem, że krasnolud kreśli coś rysikiem na naszej mapie.
- Do licha! - klął – z takim czymś w podróż, w świat szeroki się wybierać?! A chyba po guza! Dam ja wam moją mapę, za darmo, niech stracę! A to podrzyjcie czem prędzej i dajcie kozom na pożarcie – to powiedziawszy, rzucił z odrazą naszą mapę i począł w wysuniętej szufladzie szperać w poszukiwaniu własnej, lepszej.
- Powiedziałem naszym przyjaciołom, że nie jedziemy do Królewca a w „Ogniste Wierchy”, jak to oni nazywają te góry nad nami – zamiast tradycyjnego przywitania, oświadczył mi Gharghkhligfd dojrzawszy mnie w progu. Pod pachą miał już tego „Sein und Zeita”, wiedziałem że nie odpuści sobie, choćby miał przebimbać na to resztkę przenajświętszych monet.
Wzruszyłem ramionami, by potem pokłonić się krasnoludowi i karłu.
Niech Bóg wam błogosławi – powiedziałem, na co obaj, a w zasadzie to wszyscy trzej, bo i elf im zawtórował, parsknęli śmiechem. Udałem, że nie dotarło to do mnie, że wcale tego nie zrobili.
Niech błogosławi, a ja tymczasem poleję – rzucił gospodarz, wyjąwszy najpierw własną, bardzo szczegółową mapę okolicy.
Ja wino poproszę – powiedziałem, widząc po jego kieliszku, że mój towarzysz zrobił wcześniej to samo.
Phe! - parsknął raczący się spirytusem karzeł. - Widać że naprawdę nie studenty, nie musiały mówić.
Wino pachniało leśną ściółką i moczem, ale sam jego smak był dobry. Szybko wydoiłem kielicha z nadzieją dolewki. Nie zawiodłem się.

U podnóża Morświnowej Szpicy jest opuszczony, mroczny monastyr – objaśniał tymczasem krasnolud elfowi i kreślił jeszcze jakieś strzałki na interesującej nas rycinie – ale dawniej było to znane w okolicy centrum myśli neoplatońskiej z biblioteką, której część zbiorów ponoć jeszcze tam została. Jak mi się nie trudno domyślić, to cel waszej eskapady?
W istocie – odparłem.
Neoplatońskie bo neoplatońskie – dorzucił karzeł, świecąc ostatnim, jedynym w szerokiej szczęce, zębem – ale i Arystotela mają tam ponoć sporo.
Interesuje nas jeszcze co innego – odparł Gharghkhligfd, któremu wypite wino ulżyło trosce o ostrożność na tyle, że zaufawszy sympatycznym nieznajomym, pozwolił sobie jasno wykładać nasze karty – ponoć mają tam też wczesne pisma zapomnianego nieco Parchegnidesa z Tabes, w tym jego kluczową, dwutomową rozprawę etyczno-obsceniczną „Zło i chuj”.
A i o tym żeśmy wiele słyszeli! - zawołał rudobrody. - Ale teraz popatrzcie! Miejsce to jest od karczmy oddalone góra pół dnia drogi przy śniegu takim jak dzisiaj. Latem by tam można i pieszo na dłuższy spacer iść. Ale my nie chodzimy! Czy nie dziwi was, że ksiąg tych jeszcze nie ma ot tu? – zakreślił ręką koło po całej, rzeczywiście, zawalonej literaturą, izbie. - Gdyby to było takie proste...
Słyszeliśmy, że dzieją się tam rzeczy dziwne a straszne... - odparłem.
- A bo to nie?! - zawołał karczmarz – Niemal co miesiąc mamy tu... Nie stary?
- A no ba!
- Mamy tu często śmiałków z chrapką na onego Parchegnida. Co ja mówię „co miesiąc”? Prawie co tydzień! - nagle ściszył głos, chcąc wprowadzić w opowieść nastrój trwogi. - Jeśli któryś z gór wraca, panowie, to z takim pomięszaniem zmysłów i światopoglądów, że już nie poznasz w nim człowieka ni elfa! A i nawet krasnolud żaden nie wrócił stamtąd krasnoludem. Nawet ci co byli skrajnymi nihilistami wcześniej, wracają stamtąd twierdząc, że właśnie tam stracili całą swą wiarę i wartości! Nie są wtedy sceptykami ani niczym takim, są po prostu pomyleni!
Drgnąłem, ciarki mi po plecach przeszły, a głupi mój towarzysz uśmiechnął się cynicznie to widząc. Postanowiłem się raz na zawsze zaprzeć w sobie, przeciw wszelkiej tej postępowości przez niego chwalonej, przeciw tym jego przemianom. Jakbym to zachowanie osobowości i poglądu poprzysiągł tylko i wyłącznie jemu na złość i był to powód wystarczający. Przebacz mi, Panie, myśl tę kacerską!
- Jeśli jednak nie straszne wam konfrontacje światopoglądowe z tymi siłami, a widząc was, nie wątpię że, póki co, jest tak – mówił krasnolud, dalej znacząc wskazówki na planszy mapy – idźcie koniecznie tą przełęczą, to znacznie skróci drogę i pozwoli pokonać ją konno.
Ucieszyłem się z tej porady, bo wcześniej ani ja, ani mój kompan, ani tym bardziej parafialny kartograf, którego sugestie wiodły nas dotąd, nie mieliśmy pojęcia że w ogóle taka przełęcz jest.
- A tu się ciągnie jeszcze inna droga, okrężna – wyjaśniał krasnolud – jest tam nawet stara góralska wioska po drodze, z której kupowaliśmy kiedyś dobry bimber. Aż pewnej nocy, gdy wszyscy tam spali twardo, nikogo nie postawiwszy na warcie, najechali na wioskę jacyś mężowie z koła wiedeńskiego i zarżnęli tam w pień całą metafizykę...
Pokręciłem głową z niedowierzaniem, zastanawiając się ile jeszcze tak mrożących krew w żyłach historii ma w zanadrzu ten cwaniak, ale nie wątpiłem że mnogo.

Przesiedzieć byśmy z nim mogli, przy gadce, jadle i trunku, jeszcze długie godziny, ale misja wyższa swą drastyczną głębią przyzywała. Chcieliśmy jak najwcześniej wyruszyć, by dotrzeć w miejsce docelowe i powrócić z łupem jeszcze przed zmierzchem. Każdy kolejny wypity kieliszek oddalałby ten plan w nieokreśloną przyszłość, a i gospodarz, im lżejsze stawały się nasze sakwy z których czerpał obficie, tym mniej sympatii okazywał i wspaniałomyślności. Oschły się w końcu robił.
- A co myślita o spółczesnej filozofii antropologii kulturowej? - pytał na odchodne karzeł, ale gospodarz zaraz pognał go do stajni, a nas wyprosił za drzwi, jak na krasnoluda to łagodnie, ale i sugestywnie.
W drogę, panie elf! - oznajmiłem, pchając jedną nogę w strzemię i odbijając się drugą od ziemi.

Pogoda rzeczywiście nam dopisała w porównaniu z dniem wczorajszym i zawczorajszym. Warstwa śniegu nieco się zmniejszyła, nie przeradzając jednak w wodnistą breję, a mgły z przerzedziły się, poschodziły ze szczytów górskich. Mogliśmy spoglądać niezmąconym wzrokiem na krągłe wybrzuszenie Szklanej Góry, kreślone niemal idealnym łukiem od podnóża ku spłaszczonemu szczytowi, a tuż za nim, widzieliśmy ostry, jakby dziko wrzeszczący formą, kształt Morświnowej Szpicy.
- No, czubata franco! - rzucił jej agresywnie Gharghkhligfd – jedziemy do ciebie!

Droga tam upłynęła nam nad wyraz spokojnie i lekko. Gdybym chciał uwznioślić ją i przyozdobić tu opisem, musiałbym kłamać i fantazjować. Ale nie chcę. Dość powiedzieć, że byliśmy już góra wiorstę od spodziewanego celu, a żadne widmo jeszcze nie zmąciło naszych dusz ni umysłów. Aż miałem już włożyć zasłyszane strachy i podania między bajkowe straszydła fantastów, tak ten wąwóz którym jechaliśmy wydał mi się miejscem stokroć spokojniejszym i bezpieczniejszym, niż wszystkie ludzkie miasta, karczmy, uniwersytety. Tu kępa mchu, tu kosodrzewina, tu cień wysokogórskiej kozicy, nic więcej. Aż miałem, może to absurdalne, ale jakąś złość do wrogich, potwornych sił, że nas zignorowały, że lęk którym nas pojono okazał się żartem i drwiną. Jednak pragnąłem pokus i przeszkód, które mógłbym dla Ciebie pokonywać, z imieniem Twoim na ustach!
- Powinno już być widoczne – oznajmił mój towarzysz, zwijając wcześniej rozłożoną mapę i schował ją pod siodłem.
- Jeszcze kawałek – odparłem patrząc na wysoką skałę w kolorze dojrzałego, bałtyckiego morświna, która wyrastała przed nami, otulając nas hojnie płaszczem cienia. Zrobiło się jeszcze zimniej od niego.
Nagle Gharghkhligfd, obróciwszy się w tył, zamarł, a jego ciemna cera siniała, tak jak bledną skóry ludzkie pod wpływem strachu czy stresu. Wtedy i ja postrzegłem, że od tyłu naciera na nas coś dziwnego, nie znane mi wcześniej, niczego innego co mógłbym słowami oddać nieprzypominające. Jakaś masa wielobarwna, jak z szalonego abstrakcyjnego collage, toczyła się po naszych śladach, a z niej wyłaniały się, wyglądały i łypały na nas jakieś oczy, mózgi, serca. Wszystko to wyglądało jakby wylane z koszmarnej peyothlowej wizji i przekraczało wyobraźnię dawnych podręczników czarnej magii...
A jednocześnie z przodu zaczęły na nas nacierać czarne, skrzydlate stwory, przypominające chude, włochate psy na skrzydłach nietoperzy! Tak się zjawiły nagle, powylatywały zza gór, rozwydrzone.
- To pułapka! - zawołał Gharghkhligfd, a mi pozostało przyznać mu rację. - Zrobiłeś save'a na osobnym slocie nim wjechaliśmy w wąwóz? - zapytał rozgoryczonym tonem.
- Nie - odparłem zgodnie z prawdą. Z jego miny domyślałem się, że on też nie.
- Więc „this is the end, beautiful friend”? - chwilę później dodał i zdzielił dialektyką formalną zbliżającego się jednego ze skrzydlatych stworków, który wyraźnie wyrwał się przed szereg i już chciał nas kąsać niejasnymi zagadnieniami. Ta nadgorliwość była jego błędem, osamotniony, nie zniósł siły rzeczowego argumentu elfa, zaraz padł martwy na grzbiet, wysypały się z niego monety i małe popiersie Spinozy dające +1 do dociekliwości. Nawet nie było czasu by to podnieść, bo zaraz rzuciły się na nas kolejne, złośliwe chochliki, a masa za nami, nie taka bezkształtna jak się okazało, zaczęła ciskać w nas potężne zaklęcia, jedno po drugim, bez litości i zmiłowania... Jeb - psychoanaliza! Jeb – transgresja podmiotu zbiorowego! Jebudu – i redukcja fenomenologiczna na poziomie czwartym, wprost we mnie, aż zwaliło mnie z wierzchowca!
Leżałem tak, niemal nietomny, ale ostatkiem sił wołałem do Ciebie, Panie. Wiedziałem, że jeśli cokolwiek ma przynieść mi ocalenie, to tylko siła wiary, że to czym mnie atakują, wszelkie nowinki chaosu, niczym są wobec Twej niezmiennej, tysiącletniej mądrości! - O, Panie – lamentowałem przywalony nawałą współczesnej kontrkultury, spętany w kajdany postindustrializmu – nie wiem jak się temu wszystkiemu opierać, wspomóż mnie! Panie, i ja zauważyłem ten absurd, bezsens i przypadek, ulecz mnie z tego!
Przypominałem sobie mój sen poprzedni, przypomniałem sobie moment olśnienia w czasie pierwszej komunii, nawet zdawało mi się, że moment narodzin swych sobie przypominam, że widzę siebie w śmierdzących wydzielinach z łona mej matki, przypomniałem sobie następnie wszelkie nasze długie rozmowy i moje wyrzeczenia dla Ciebie! O cud cię błagam, Panie. Już tylko to mi zostało. Cudu mi trzeba, cudu! Zamień mnie w filozoficzny kamień, bym mógł zamieniać złe pierwiastki w czyste złoto myśli!
I nagle otrzymałem coś bliskie temu o co prosiłem. Jedną rzecz sobie uświadomiłem, iż potwory mnie i mego towarzysza wówczas trawiące, nie istnieją obiektywnie! Że to my nimi jesteśmy, my je zrodziliśmy w mózgoczaszkach naszych i sercach, a te pierwsze fale ataku to bóle porodowe naszego upadku, upadku wiary! Myśleć o tym, podtrzymywać tę myśl jak dogasającą iskierkę ogniska, która może jednak na nowo pożar wywołać, jeśli się ją odpowiednio długo będzie pieścić i hołubić! Poddawać refleksji, bombardować czarem analizy... siebie samego, swe wnętrze! Odwrócić te napory podświadomości na świadomość, przestawić ich wektor w odpowiednim zwrocie! I pryśnie... pryśnie, schowa się za fasadą złudzeń ta potworność istnienia, a ja się stanę powtórnie głazem ufności, żadnego argumentu nie przyjmując do siebie. O tak, zapierać się w sobie, skostnieć i nic nie przyjmować, na nic nie dopowiadać, ufać. Tak będzie najlepiej. Nic mi nie można zrobić, póki sam siebie nie skrzywdzę! Muszę być twardszy niż kamień, muszę być jak człowiek pozbawiony pasji poznawczej, człowiek gardzący myślą i przy tym szczęśliwy – to jest najtrwalsza substancja we wszechświecie! Na kilka godzin zmieniłem się w nią!

Obudziłem się – teraz mogę to napisać. Nie ze snu, lecz z tej wyczerpującej walki jaką toczyłem w umyśle o siebie i o Ciebie, Panie. Wstałem w cieniu Morświnowej Szpicy, rozejrzałem, a wokół mnie leżały gruzy nowoczesnego świata, świata fałszywego, którego iluzoryczną fasadę chyba skruszyłem swą wiarą. Obok mój koń. Obok elf na swym koniu.
- Dzielnie walczyłeś – przyznał. - Bez twego konserwatyzmu nie dalibyśmy rady.
A więc i on wyszedł żywy z tej potyczki, u mego boku... - pomyślałem, nic nie mówiąc na głos. - Dziwne. Pewnie jemu się wydaje, wbrew temu co mówił, że to jego filozofia zwyciężyła tę walkę. Co jeśli miał rację?

Nie cieszyłem się, przyznam, widząc go całego i zdrowego. Teraz, kiedy ostateczna walka została skończona, wolałem by towarzysz mój był martwy. O ile w boju się przydawał, tak w nadchodzącej sytuacji, mógł mi być jedynie nową zawadą. Ale co było począć? Ruszyliśmy dalej, ufni, że nie będzie już więcej potworów i demonów, że te już wyginęły.

U samego podnóża góry, dosłownie, stykając się z jej bladawą ścianą, stała ludzką ręką wzniesiona (poznałem po stylu budownictwa) kaplica. Zsiedliśmy przed nią z koni, ja padłem na chwilę na kolana. - A więc jestem u kresu misji... - pomyślałem. I z tego wszystkiego, aż bałem się przekroczenia progu budowli. - Co jeśli napotkam tam jeszcze jeden system myślowy, który tym razem przekroczy zdolność mej wiary? A przecież umysł mam niezwykle wyczerpany. Gharghkhligfd wszedł pierwszy – ten nawet w chwili największego zagrożenia istnienia, choć okazywał strach i trwogę, nie okazywał pokory. Wszedł w ten legendarny przybytek z buciorami, jakby wchodził do karczmy czy stodoły. W skrusze i pokorze ja podążyłem za nim.
Choć budowla z zewnątrz wydawała się malutka, to co braliśmy za jej całość, okazało się tylko wejściem, zwieńczeniem monumentalnej perły konstrukcyjnej, której rdzeń mieścił się gdzieś w dole, może pod górami, może w samym piekle.
Z pochodniami w rękach schodziliśmy w dół, po żółto malowanych, kamiennych schodach. Blask ogni odbijał się na ścianie i trudno się było oprzeć wrażeniu, że oprócz cieni naszych ciał, rodził też inne, cienie umarłych mędrców starożytności, większych niż wszystkie Buddy, Demokryty, Arystotelesy i Parchegnidesy. Ile tak potężnych istot przemierzało kiedyś, w górę i w dół, te schody, dużo starsze niż to im oficjalna nauka przypisywała? Ilu ważnych dla dziejów myśli imion, nie uwiecznił na piśmie żaden Laertios, ile ich odkryć czeka wciąż na powtórne odkrycie?

Dość! Zeszliśmy do końca schodów, na samo dno mrocznej świątyni myśli i, jak się spodziewaliśmy, zastaliśmy tam potężną bibliotekę. Zbiory logicznie poukładane, zdygitalizowane i w ogóle. Wystarczyło podejść do komputera, wpisać w wyszukiwarce tytuł i pojawiała się zaraz pełna sygnatura, liczba egzemplarzy. Wklepałem od razu „Parchegnides z Tabes”. Interesująca nas przede wszystkim praca była dostępna (do wypożyczenia na miejscu lub na noc). Oczywiście, po tym co przeszedłem nim w to miejsce dotarłem, jedyną możliwością jaką brałem pod uwagę, było wyniesienie białego kruka na zewnątrz i nie zwrócenie go w terminie. Nie zwrócenie go już nigdy. - Tobie go ofiaruję, panie. Dla Ciebie to wszystko! - Praca była, o czym wiedziałem, w dwóch woluminach i był to jeden jedyny egzemplarz. Umowa między mną a Gharghkhligfdem przewidywała, że w takim wypadku każdy z nas bierze po tomie. Ale postanowiłem skłamać...
- Są oba tomy podwójnie! Surprised – zawołałem do mego towarzysza.
- Świetnie! - odparł beznamiętnie.
- Sprawdź pod sygnaturą Hw6446.46DP.
To będzie w rzędzie 46... - odparł i obrócił się, rozglądając po numerach – każda półka miała wyraźne i czytelne oznaczenie. Ja zacisnąłem pięść na rękojeści sztyletu.

Po długiej penetracji labiryntu ksiąg (bo choć dobrze oznaczona, biblioteka przez swój ogrom przytłaczała i wpędzała w zagubienie czytelników) mroczny egzystencjalista-marksista wyłapał wreszcie bystrym, wyczulonym w ciemności wzrokiem, na półce dwa opasłe tomiszcza oprawione w świńską skórę. „Zło i chuj” oznajmiały złote na niej litery. Sięgnął ręką, dotknął pierwszego tomu wstrzymując złapane w płuca, ciężkie powietrze. Już miał ściągać zdobycz z półki, gdy... moje ciało rzuciło się nań od tyłu, przed oczami zaświeciła ma pięść ściskająca rękojeść mego noża, a srebrzyste ostrze wbiło się głęboko w jego gardziel. Szczęście, że szyje elfów, nawet ciemnych, są bardzo delikatne, jak jedwab. Przekręciłem jeszcze narzędziem zbrodni wewnątrz jego przełyku i dopiero je wyciągnąłem.
Upadł przed księgami na kolana - jeśli nie mogła tego wymusić na nim pokora, której nie miał, mój skuteczny cios okazał się więcej znaczyć! Wiedziałem, że wybrałem jedyny moment, w którym mogłem zaskoczyć jego czujność. Niewybaczalnym błędem byłoby tę chwilę przeoczyć!
To są jedyne tomy dzieła – oznajmiłem, trzymając w dłoni ostrze ociekające jego ciemną, bordową krwią – i oba należą tylko do Mego Pana!
Myślisz, że wygrałeś...? Że wygraliście?- wycharczał Gharghkhligfd niejednoznacznie i zaraz potem przewrócił się na bok, trzepocząc kończynami. Jeszcze po zgonie nękały mnie jego wybałuszone, groźne ślipia, jak i na oścież otwarta za moją sprawą szyja, krzyczała bluźnierstwo sącząc krew i żmijowe jady.

***


Oto stoję, przed Tobą Panie! Pokornie padam na kolana, ale jednocześnie z dumą oznajmiam, że spełniłem pokładane we mnie Twe oczekiwanie. Oto składam u Twoich stóp, najbardziej mroczną i niemoralną księgę kiedykolwiek spisaną, byś zrobił z niej jaki zechcesz pożytek.
Wiem, że wreszcie jesteś ze mnie zadowolony, Panie, tym bardziej zginam przed Tobą kark mój i ofiarowuję się w pokorze.
- Niezła robota – słyszę tęgi głos. - Prawdę mówiąc nie wierzyłem, by taki błazen jak ty zdołał zdobyć mi tę książkę, a jednak myliłem się. I dobrze, mam teraz ciekawą lekturę do poduszki na kilka tygodni. Co skamlesz?
Nie skamlałem, Panie!
- Chcesz zarobić jeszcze 2 razy więcej? To zbadaj dla mnie pewną kryptę we Wschodnim Berlinie i przynieś z niej wszystkie pisma Engelsa jakie znajdziesz. Kryptę nazywają tam po prosu „Czerwoną” i ponoć roi się w niej od krypto-heglistów, których będziesz musiał wytępić co do nogi. Co? Aha, nie zapłaciłem ci jeszcze za Parchegnidesa! Masz, psie.

I spada na mnie łaska Twoja, Panie, i spada na mnie Ciało Twoje. I choć tak niegodny zaszczytu, chwytam Cię w me ręce, Panie, obracam w palcach i liczę Cię. Och, jak wspaniały jesteś, Panie, jak cudownie się błyszczysz, jak dobrze mieć Cię w kieszeni, tylko nie opuszczaj mnie już tak szybko jak poprzednio, błagam Cię!


KONIEC

Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group